Bez kategorii
Odpowiedzialność
Wina a odpowiedzialność czyli – „Coś z tą odpowiedzialnością – kiepsko”.
Tekst ten kieruję do wszystkich zajmujących się tematem „myśli twórczej”.
Zakładam że podobnie rozumiemy ten fenomen:
- myśl jest twórcza = myślący poprzez proces myślenia kreuje to co spotyka go w życiu
- co czyni go odpowiedzialnym z tytułu własnych kreacji.
I w drugą stronę:
- wszystko co spotyka go w życiu jest efektem kreatywnego aspektu jego myślenia.
Praktyczne korzystanie z myśli twórczej realizuje się w funkcji przyjmowania odpowiedzialności. Ludzie, którzy próbują manipulować myśleniem (np. poprzez ćwiczenie „pozytywnego myślenia”) nie biorąc odpowiedzialności z tytułu wszystkich swoich kreacji, szybko męczą się wysiłkiem nieustannej kontroli i dochodzą do wniosku, że coś tu jest nie tak. Im szybciej pozbędziesz się złudzeń że: nauczenie się nowej sztuczki, zwiększenie kontroli i/lub wprowadzenie do twojego życia działań magicznych nie uczyni go satysfakcjonującym, tym lepiej. Takich co to chcieliby kupić sobie (a nawet ukraść) sposób na życie jest „na pęczki” i czeka ich niewątpliwie zawód. Wyjaśniam, że pod pojęciem „kupić” rozumiem nakłady wszelkiego rodzaju: pieniędzy, starania, wysiłku, systematyczności, zasług itd. itp.
Zdecydowanie mniej, a jednak są, ludzie z myślą o których piszę ten tekst, ludzie których nie tyle interesuje poprawa swojej sytuacji, co poruszanie się w prawdzie, doświadczanie wolności i harmonii z Wszechświatem. Aczkolwiek trudne – jest możliwe, nie rezygnujcie !
W efekcie kilkunastoletniej praktyki nauczania i funkcjonowania w oparciu o świadomość myśli twórczej, postrzegam następującą zależność: realizacja 100% odpowiedzialności z tytułu wszystkiego co spotyka mnie w życiu jest tożsama z pozbyciem się całkowicie ze swojego świata pojęcia winy. Od razu uwaga: mówię o pojęciu, nie o poczuciu winy.*
Wina i odpowiedzialność są przeciwieństwami i jako takie nie mogą współistnieć.
I to byłoby w zasadzie wszystko co jest do powiedzenia, jednak świadomość różnorodności czytających ten tekst sugeruje mi rozwinięcie tematu w celu zminimalizowania dowolności interpretacji i późniejszego wkładania w moje usta tekstów i pomysłów własnych. (To że jakaś prawdziwie kobieca kobieta, po przeczytaniu tytułu powie: „Andrzej powiedział że „Coś z tą odpowiedzialnością – pochyło”, mam wkalkulowane.
Trudności z braniem odpowiedzialności w rzeczywistości biorą się głównie z dwóch powodów:
a) – nie posiadanie precyzyjnego rozróżnienia pojęć: „wina – odpowiedzialność”, „winny – odpowiedzialny”, w konsekwencji – co mam wziąć a czego się pozbyć.
b) – niechęć rezygnacji z korzyści jakie daje „posiadane w swoim świecie” pojęcie winy.
Pierwszy sprowadza się do zamiany niechlujstwa pojęciowego, na semantyczny porządek.
Odpowiedzialność (tak, jak jej nauczam i rozumiem) jest to: stan gotowości doświadczania efektów własnych kreacji . Wina pojawia się wtedy gdy z jakichś powodów nie chcę lub nie jestem w stanie wziąć odpowiedzialności. Rzetelne przyjrzenie się temu jak to wygląda w twojej rzeczywistości powinno pomóc uporać się z problemem rozróżnienia.
O wiele większą trudność postrzegam w rezygnacji z korzyści z winy, no ale coś trzeba wybrać – korzyści z odpowiedzialności albo korzyści z winy. Dla jasności przyjrzyjmy się obydwom. Zakładam że jesteś osobą „ogólnie zorientowaną” i nie będę tutaj szczegółowo roztrząsał dlaczego i jak to jest, że „wolność jest funkcją odpowiedzialności” a „miłość dzieckiem wolności”. Tak wyglądają korzyści z odpowiedzialności.
A korzyści z winy ? Otóż korzyści z winy wyglądają dokładnie tak samo: „niewolność (związanie) jest funkcją winy” a „powinność dzieckiem niewolności”. Zauważ proszę, że użyłem słowa powinność chociaż potocznie (znowu to niechlujstwo pojęciowe) bywa używane obowiązek. Tak, tak przeciwieństwem związków miłości są związki powinności, w tej właśnie chwili otrzymałeś dar – dar rozróżniania swoich związków – {po}winneś, {po}winien, {po}winna. Związki wyglądają tak samo, tylko ludzie w nich jakoś inaczej, kiepsko. Skoro tak, czemu wybieramy kiepsko, ano wybieramy kiepsko bo łatwo, wybieramy kiepsko bo tak się wyćwiczyliśmy, wybieramy kiepsko bo jesteśmy w tym dobrzy, wybieramy kiepsko bo wszyscy wokoło w to grają.
Popatrz, wystarczy kogoś skutecznie obwinić i już masz z nim związek. Można perfidniej, przekonaj go że ty jesteś winien i efekt jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, „związków jak mrówków”, i tylko żal że takie jakieś kiepskie. Kiepskie związki {po}winności, są tak nieprawdziwe jak sztuczne kwiaty, mogą być doskonałą imitacją, ale tylko imitacją.
Niektórzy twierdzą że dobra imitacja lepsza niż nic – a ty, czy stać cię na oryginał ?
Twierdzę że pojęcie winy choć tak powszechne i powszednie w naszym życiu, jest sztucznym wytworem spłodzonym przez ludzi, jako alternatywa dla wszystkich tych, którym wzięcie odpowiedzialności choć jest naturalne, jawi się groźnie.
Utrzymujmy innych w związkach {po}winności bo gdyby nie one mogłoby się okazać że:
… lepiej w ogóle o tym nie myśleć !!!
W świecie człowieka odpowiedzialnego nie funkcjonuje pojęcie wina. I nie ma powodu aby go za to podziwiać lub współczuć. On po prostu żyje tak samo jak ty, tylko „inaczej”, wszystkich i wszystko co go otacza postrzega jako procesy nie obiekty. Prawdziwe pozbycie się ze swojego świata pojęcia winy, (nie poczucia winy!) jest totalne i od tej chwili już nikt i za nic obwinić cię nie jest w stanie, ale również ty za nic nikogo. Definitywnie odpada ten sposób tworzenia związków – to raz – a dwa nie ma już szansy na zadowolenie się ustaleniem winnego twojego niepowodzenia.
A taki to był wygodny mechanizm, charakterystyczny dla naszych czasów i kręgu kulturowego, „coś poszło nie tak, coś jest do dupy, szybciutko szukamy winnego i radzę się przyłożyć bo jeśli nie dasz rady znaleźć – wyjdzie niestety na to że to ty jesteś winien”, teraz tylko uzyskać pokajanie (jako dowód przyjęcia winy), lub samoukaranie i sprawa „załatwiona”. Zwykle tak jesteśmy „zmęczeni” tym zabiegiem, że na odpowiedzialne działania brakuje już energii.
I na zakończenie dobra nowina. Wszystko co sztuczne działa wyłącznie i dokładnie tak długo jak długo jest zasilane i konserwowane przez ludzi, odnoszących z działania tego korzyści. A ty ze swojego świata możesz pozbyć się absolutnie wszystkiego co zechcesz, pod jednym wszakże warunkiem, że pozbędziesz się tego w całości. Nie da się pozbyć wyłącznie negatywnego aspektu czegoś – pozostawiając pozytywny.
* Funkcjonujące w Twoim świecie pojęcie „WINA” obejmuje każdy wygenerowany przez siebie skutek, między innymi także „poczucie winy”.
Ćwiczenia oddechowe satori
Ćwiczenia oddechowe satori – rebirthing Colina C. Tippinga
Jak już mówiliśmy, stłumione uczucia źle oddziałują zarówno na nasze zdrowie psychiczne, jak i fizyczne, a uwolnienie się od nich stanowi pierwszy krok na drodze ku wybaczaniu. Najszybciej i najskuteczniej można tego dokonać, stosując technikę oddechową zwaną satori (japońskie słowo oznaczające wiedzę lub przebudzenie).
Ćwiczenie oddechowe satori wykonuje się na ogół, leżąc na plecach, a polega ono na świadomym oddychaniu w powracającym cyklu. Inaczej mówiąc, oddychasz świadomie w taki sposób, by nie było przerw między wdechem i wydechem. Towarzyszy temu starannie dobrana głośna muzyka.
Oddycha się przez czterdzieści do sześćdziesięciu minut, przez otwarte usta, raz są to wdechy długie i głębokie aż do brzucha, innym razem szybkie i płytkie, tylko do górnej części płuc. Dotlenia to cały organizm do tego stopnia, że uwalnia on stłumione uczucia, które skrystalizowały się w cząstki energii wewnątrz komórek. W miarę ich uwalniania ćwiczący uświadamia sobie w chwili teraźniejszej tamte dawne emocje.
Uczucia mogą być wyrażone w postaci czystych niezwiązanych z żadnym wspomnieniem emocji, takich jak smutek, gniew czy rozpacz. Może też się zdarzyć, że nagle pojawi się wspomnienie o jakimś zdarzeniu, myśl, skojarzenie czy błędny punkt widzenia, które wywołały daną emocję. Może objawić się to w formie symbolu lub metafory. Równie dobrze można niczego sobie nie przypominać. Dla każdego człowieka sesja ćwiczeń oddechowych stanowi odrębne przeżycie, którego nie sposób przewidzieć.
W miarę jak emocje się ujawniają, ćwiczący zaczyna oddychać jakby poprzez nie, dzięki czemu nie tylko w pełni je przeżywa, ale może się też ich pozbyć. Często zatrzymujemy oddech, by zapanować nad emocjami; ciągłe połączone oddychanie pozwala nam je przeżyć i uwolnić się od nich. Czasami ćwiczący wyraża swoje uczucia słowami lub gestem. Nieważne, w jaki sposób pozbywamy się emocji, rezultatem tych ćwiczeń jest niezmiennie głęboki spokój.
Ta prosta technika daje bardzo znaczące i trwałe uzdrowienie. Nie waham się polecać jej każdemu, kto naprawdę chce zrzucić swój emocjonalny balast.
Oddechowe ćwiczenia satori odnoszą tak głęboki skutek właśnie dlatego, że odbywają się całkowicie wewnątrz człowieka, bez żadnych wskazówek, sterowania czy manipulacji ze strony prowadzącego. Jego zadanie polega wyłącznie na zapewnieniu ćwiczącemu bezpieczeństwa i wspieraniu go, aby mimo emocji nadal oddychał, zamiast ponownie je tłumić. Z tego powodu nie zalecam wykonywania tych ćwiczeń w samotności.
Świadome oddychanie połączone zwane jest także rebirthingiem (ponownymi narodzinami), ponieważ badacze odkryli, że dzięki niemu zyskujemy dostęp do wspomnień i emocji ukrytych w naszych komórkach już w okresie prenatalnym, w czasie porodu i tuż po nim. Narodziny są naszym pierwszym w życiu poważnym urazem; doświadczając go, formułujemy podstawowe poglądy na walkę, opuszczenie, bezpieczeństwo i akceptację. Stają się one często przekonaniami, które dosłownie rządzą naszym życiem. Kiedy ktoś ponownie przeżywa swoje narodziny i uwalnia traumę i przekonania, które wtedy powstały, jego życie zasadniczo się zmienia.
Inna wielka korzyść z ćwiczeń oddechowych satori płynie z faktu, że włączają one nowy wzorzec energetyczny do naszych już istniejących pól energetycznych i odpowiednio przekształcają nasze ciała subtelne. Znaczy to, że kiedy zmieniasz swój sposób postrzegania, zdobywasz nową wiedzę lub uwalniasz się od dawnej emocji, ćwiczenia oddechowe pozwalają włączyć to wszystko do banku danych twojego organizmu. Używając języka komputerowego, można rzec, że ćwiczenia oddechowe stanowią proces ściągania (download) danych przechowywanych w krótkoterminowej pamięci i przekazywania ich na twardy dysk do pamięci trwałej.
Wyjaśnia to również, dlaczego ćwiczenia oddechowe satori są tak ważne w procesie Radykalnego Wybaczania. Są skuteczne nie tylko na początku, by uwolnić emocje, ale także później, gdy nasz system przekonań się zmienia, a wynikające z tego przekształcenia pól energetycznych wymagają integracji, która zakotwicza zmiany w organizmie i pomaga trzymać się z dala od dawnych traktów.
Sugeruję, byś wykonywał od dziesięciu do dwudziestu nadzorowanych sesji ćwiczeń oddechowych w ciągu roku. Potem prawdopodobnie będziesz mógł pracować samodzielnie.
Fragment z książki „Radykalne Wybaczanie” Colin C. Tipping
Przebaczyli
Przebaczyli
Amisze: jak było, tak jest i będzie.
Kilka dni po zamordowaniu pięciu uczennic w szkole w Nickel Mines w Pensylwanii, życie w okolicznych miejscowościach, zamieszkanych przez amiszów, toczy się dalej normalnym trybem.
Trafić do Nickel Mines lub Georgetown nie jest łatwo. Od głównej trasy prowadzi tu wąska asfaltowa ścieżka. To tak, jakby wjazd do garażu ciągnął się przez kilka mil. O tym, że jest to region zamieszkany przez amiszów, można dowiedzieć się już choćby ze znaków drogowych, zwracających uwagę na małe kolaski. Znaków jest coraz więcej w miarę zbliżania się do celu. Uwagę zwracają też domy, do których nie poprowadzono żadnych kabli elektrycznych ani telefonicznych. Na gankach suszą się czarne i granatowe ubrania: tu kilkanaście par skarpet, tam pończochy, spodnie, koszule i spódnice, powieszone obok siebie na lince. Tracimy orientację, gdy nasz „wjazd do garażu” przecina kolejną, identyczną drogę.
- Jedziecie dobrze – zapewnia 25-letni Jessie Wiggins, kierowca autobusu szkolnego, który od amiszów wynajmuje dom. – Ich szkoła jest jeszcze parę mil stąd.
Kiedy pytam o tragedię sprzed kilku dni, Wiggins podchodzi bliżej do samochodu i ściszonym głosem mówi: – Do tej pory nie mogę w to uwierzyć. On wybrał ich szkołę, bo wiedział, że tam wejdzie bez problemu. Amisze nie zasługują na to, żeby przeżywać coś takiego. To tacy spokojni, mili ludzie. Mam siostrę w wieku dziewczynek, które zginęły. Traktuję tę tragedię jak swoją.
W pewnym momencie obok nas przejeżdża kolaska amiszów. Czarna, zakryta buda, z szybami z przodu i po bokach, ciągnięta przez jednego konia. Przez przednią szybę przechodzą lejce, które trzyma brodaty mężczyzna w jasnym, słomkowym kapeluszu. Patrzy na nas. Skinął lekko głową, podnosi rękę w geście pozdrowienia, cmoka na konia i jedzie dalej. Z tyłu na pace siedzi dwóch kilkuletnich chłopców, zapewne synów. Jeden z nich macha nam na pożegnanie.
Człowiek, o którym mówił Jessie Wiggins – to morderca.
Stojąca przy głównej drodze w Nickel Mines szkoła, do której 2 października wszedł 32-letni mleczarz Charles Roberts i zastrzelił pięć uczennic, jest tak niepozorna, że za chwilę miniemy ją bezwiednie.
Dziś już jej nie ma. W nocy z 11 na 12 października buldożery zrównały ją z ziemią. Ziemię amisze zaorali.
Dojeżdżamy do pobliskiego Georgetown. Pierwszym większym budynkiem jest tu kościół metodystyczny, za którym znajduje się cmentarz. Uwagę zwraca zielony namiot ustawiony w miejscu, w którym kończy się nekropolia, a zaczyna pole kukurydzy. Jedziemy jednak dalej, szukamy parkingu i znajdujemy go przed starym drewnianym domem, w którym mieści się sklep. Nie jest to jednak parking dla samochodów, ale dla kolasek. Sklep należy do amiszów.
Można w nim kupić wszystko to, co w Polsce dostaniemy w pasmanterii. Asortyment mają jednak większy. Oprócz różnobarwnych materiałów, nici i bawełnianych motków są też naczynia, a także świece, najniezbędniejsze narzędzia i gwoździe. Wystrój sklepu przypomina czasy, których u nas nikt żywy pamiętać nie może. Wnętrze oświetla kilka małych gazowych lampek. Drewniana podłoga skrzypi, jakby się miała zaraz zawalić.
Jedna z lamp oświetla twarz młodej amiszki za ladą. Ubrana jest jak reszta pań: w suknię szczelnie zakrywającą całe ciało, solidne buty i czepek. Wszystko czarne, z wyjątkiem białych falbanek okalających czepek.
Podchodząc do niej, po raz pierwszy tego dnia czuję się jak intruz. Nie wiem, jak zacząć rozmowę o zdarzeniu, które musiało wywołać w niej nieporównywalny z niczym innym szok. Nie wiem też, czy w ogóle będzie chciała ze mną rozmawiać. Ona jednak, nie przerywając zwijania beli materiału, podnosi wzrok i powoli rozwija swój sympatyczny uśmiech. Nic nie mówi. Czeka tylko, ale w oczach widać, że przeczuwa, o czym będziemy za chwilę rozmawiać.
- Jestem z Europy – zagajam nieśmiało, nie wdając się w szczegóły. – Bardzo dużo czytałem o waszej społeczności, o zwyczajach…
Dziewczyna odkłada belę i patrzy badawczo na swoją znacznie starszą towarzyszkę. Gdy ta kiwa z przyzwoleniem głową, znacznie śmielej zwraca się do mnie: – O tak? To pięknie.
- Oczywiście, że strasznie to przeżyliśmy, ale pomaga nam modlitwa – odpowiada na cisnące mi się na usta pytanie. – Znałam niektóre z tych dziewczynek. Znacznie lepiej znałam jednak ich rodziców. Przetrwamy – mówi, znów uśmiechając się łagodnie. – Przetrwamy, bo już przebaczyliśmy – dodaje i w tym momencie woła ją jakiś głos z zaplecza.
Nie dosłyszałem jej imienia, więc spytałem o nie tę drugą. – Ona nie chciałaby go wam podawać, a więc i ja tego nie zrobię – mówi kobieta koło czterdziestki. Uśmiecha się również, ale w sposób dający do zrozumienia, że jeśli chcielibyśmy już wyjść, to na pewno nikt nas nie będzie zatrzymywać. Media są obecne w tej okolicy już od kilku dni i zdążyły zaprezentować amiszom swą natrętną naturę. Chcąc nie chcąc, musimy pogodzić się z tym i wychodzimy.
Pod sklep rozklekotaną mazdą podjeżdża 70-letni Don Reese, który do Georgetown przyjechał na urlop z Arizony. – Znam ich od dziecka. Wychowywałem się w tych okolicach. Oczywiście, że przetrwają. Powiem więcej: to ich umocni. W nich nie ma gniewu, jest sama dobroć i pogodzenie się z wyrokami Boga. Modlą się, kiedy jest ciężko, a ludziom, którzy wyrządzają im krzywdę, po prostu przebaczają. I tak też jest teraz – mówi z przekonaniem. – Life goes on!
Reese zaznacza, że gdy doszło do tragedii, poczuł wielki wstyd za cywilizację, której jesteśmy reprezentantami. Zwraca uwagę, że „oni”, amisze, nigdy niczego nie chcieli. Jedyne, czego pragnęli i dalej pragną, to móc spokojnie żyć po swojemu. A w zamian dają czystą dobroć.
- I nagle nasza cywilizacja weszła w ich życie z butami w najgorszej z możliwych postaci. Taka zbrodnia, taka zbrodnia… – głos mu się załamuje, ale ciągnie dalej: – I zobacz. Przebaczyli!
Łatka natrętów stała się najwyraźniej tak silna, że gdy tylko panie w sklepie zorientowały się, że wciąż tkwimy na parkingu, w dodatku zawracając głowę staremu klientowi, natychmiast wyszły, chwyciły ogromny znak z betonową podstawą i ustawiły go przy wjeździe, od ulicy. Potem zamaszystym krokiem, otrzepując ręce, jak zwykło się czynić po wykonaniu dobrej roboty, wróciły do sklepu. Z twarzy nie znikał im uśmiech. A na znaku widniał napis: „Parking tylko dla klientów”.
Jakby na potwierdzenie słów Reese’a, że „życie toczy się dalej”, kilkadziesiąt metrów od parkingu, w przydrożnym garażu trwa aukcja. Słychać monotonny głos mężczyzny przyjmującego kolejne propozycje cen. Twenty five dollars, twenty five, twenty five, six, I got twenty six, twenty six – powtarza liczby z niewyobrażalną prędkością. Licytuje stół. Jeden z mieszkańców sprzedaje dom. Zdecydował, że sprzeda go ze wszystkim w środku, a jeśli nie da się tego wszystkiego spieniężyć, to po prostu rozda ludziom, jak leci. Najliczniejszą grupę nabywców stanowią amisze. – Nie, mnie to nie dziwi – mówi 27-letni Brian Givler, sąsiad amiszów. – Tak jak nie zdziwiło mnie, że tuż po morderstwie dziewczynek utworzyli własną delegację, poszli do domu wdowy po Robertsie i złożyli jej kondolencje. A potem zaczęli zbierać pieniądze, żeby jej pomóc. Oni tacy są.
Givler informuje, że na cmentarzu za kościołem metodystów, który widzieliśmy wjeżdżając do George-
town, dziś chowają Robertsa. Okazuje się, że zielony namiot przy polu kukurydzy ustawiono po to, by rodzina mogła go spokojnie pożegnać.
Na przykościelnym parkingu jesteśmy sami. Koło namiotu kręci się dwóch pracowników, kończą przygotowania do ceremonii. Podjeżdża samochód z dwiema dziennikarkami z „Philadelphia Inquirer”. Za nimi kolejny, z którego wyskakuje David Cox, Brytyjczyk, właściciel małej agencji prasowej i „wolny strzelec” polujący na sensacje, a potem sprzedający newsy tym, którzy zapłacą najwięcej. – Weź skumaj cwaniaków. Normalnie próbują mnie oszukać – mówi z angielskim akcentem, żując nerwowo gumę i paląc jednocześnie papierosa. Patrzy na mnie zdziwiony, gdy pytam, o kogo mu chodzi. – No jak to? – odpowiada. – Wzięli jednego dzieciaka z dziurą w głowie ze szpitala, żeby sobie spokojnie umarł w domu. A teraz mówią, że nagle mu się poprawiło, i zawieźli go z powrotem do szpitala. Taki wykręt. Żeby mogli go spokojnie pochować. No mówię, cwaniaki, ale ja się nie dam.
Zaczynam rozumieć Reese’a i jego wstyd za naszą cywilizację. Zwłaszcza że naprzeciwko kościoła do jednego z drzew ktoś przymocował kawałek kartonu z odezwą do mediów: „Prosimy was. Uszanujcie ich spokój. Pozwólcie im godnie pożegnać te dzieci”.
Poczułem się jak intruz po raz drugi, kiedy jeszcze przed pogrzebem Robertsa pojechaliśmy pod szkołę, w której zamordował dziewczynki. Chwilę po nas zjechali się tam inni reporterzy. Było też kilka ekip telewizyjnych. W pewnym momencie z domu naprzeciw wybiegła zapłakana kobieta, zwykła Amerykanka. Krzyczała: – Jak wam nie wstyd kalać w ten sposób to miejsce? Kiedy będziecie mieli dosyć? Zakradacie się tu nawet przez pola. Tu zginęły małe dzieci!
Nie wytrzymała. Przez kilka dni widziała swój dom we wszystkich programach telewizyjnych. Widział go zresztą cały świat. Czuła, że tragedia tego miejsca, tej okolicy i ludzi, którzy tam mieszkają, zeszła na drugi plan, ustępując pogoni za sensacją.
Pod kościół metodystów podjeżdża policja stanowa. Za nią straż pożarna. Z wozu wyskakują strażacy i wolontariusze, wśród nich młodzi amisze. Zasłaniają fotoreporterom pole widzenia. Wkrótce od strony Lancaster (skąd dwa dni wcześniej nadjechał eskortowany przez policję konną i składający się z kilkudziesięciu powozów kondukt żałobny amiszów, odwożący na pobliski cmentarz jedną z zamordowanych dziewczynek) nadjeżdża kondukt składający się z czarnych mercedesów i bmw.
Pierwszy jedzie karawan z ciałem człowieka, którego czyn wstrząsnął światem, który dla wielu stał się wcieleniem diabła. Za nim w samochodach podąża rodzina tego, który po zamordowaniu dzieci strzelił sobie w głowę. Policja odpycha natrętnych fotoreporterów. Starszy pan, wolontariusz ze straży pożarnej, upatrzył sobie jednego z nich i bawiąc się w kotka i myszkę zasłania jego obiektyw.
Nagle ktoś krzyczy: – Idą od strony pola!
Chodzi o grupę kilkudziesięciu amiszów. Całe rodziny, w milczeniu i z daleka od kamer, zbliżają się do zielonego namiotu. Jeden wysuwa się na czoło i jako pierwszy podchodzi do przedstawiciela rodziny Robertsa. Wymieniają kilka słów, a potem padają sobie w ramiona.
Mężczyzna, który ich przywitał, gestem ręki zaprasza wszystkich do środka.
MAREK OSIECIMSKI jest dziennikarzem nowojorskiego „Nowego Dziennika”.